Maroko motocyklem | |
wyprawa | |
Polska - Maroko | |
Afryka | |
2023 | |
1 1 1 1 1 1 1 1 1 1 Rating 4.50 (2 Votes) |
Jak to wszystko czego doświadczyliśmy w ciągu 20 wrześniowych dni opisać w sposób taki, aby nie powstało z tego grube tomiszcze? Karkołomne to zadanie, gdy ma się w głowie jeszcze świeże wspomnienia, a emocje do końca nie opadły. Spróbuję jednak…
Zwykle pierwsze pomysły na kolejną wyprawę rodzą się w drodze powrotnej z aktualnego wyjazdu. W zeszłym roku wybraliśmy się z Mikołajem do Iranu. Tam jednak podróżowaliśmy z plecakami, a motocykle w poprzednim sezonie miały wolne. Oczywistym było, że w tym roku trzeba je będzie zagnać do jazdy, bo zarówno one jak i jeźdźcy byli już mocno wyposzczeni i spragnieni jazdy. Pomysłów było kilka, a najbardziej przypadł nam do gustu ten rzucony przez Przemka - Maroko!
W Afryce nigdy jeszcze nie byłem, a dojechać tam motocyklem to już w ogóle frajda na całego. W miarę zbliżania się terminu wyjazdu pinezek na mapie przybywało niczym grzybów po deszczu. Trasa się klarowała i wiadomo już było że nie będzie ona krótka.
Spragnieni afrykańskiego klimatu pruliśmy po niemieckich i francuskich autostradach ze średnią 1000 km na dzień. Hiszpańskie Algeciras było coraz bliżej, jednak w okolicach Valencii dźwięki dobywające się z mojej maszyny sprawiły że trzeba było się nimi poważnie zainteresować. W pewnym momencie liczyliśmy się z tym, że cała wyprawa stanie pod znakiem zapytania. Jak mówi moja żona „jesteś w czepku urodzony i zawsze się ślizgniesz”. Tak było i tym razem. W hotelu, w którym się zatrzymaliśmy rezydował sympatyczny Czech - Ebzem. Dzięki jego pomocy mieliśmy do dyspozycji nieźle wyposażony garaż. Przemek zaczął dobierać się do mojego Road Kinga, a Ebzem jeździł po okolicznych mechanikach i kombinował potrzebne narzędzia. Skontaktował mnie również z Michałem- Polakiem mieszkającym w okolicy, również szczęśliwym posiadaczem HD. Michał zorganizował w salonie Harleya w Valencii potrzebną, część a Przemkowi pozostało już tylko złożyć do kupy całość. Byliśmy dzień do tyłu, jednak mogliśmy jechać dalej i to było najważniejsze! Chłopaki dziękujemy za pomoc w potrzebie.
Gdy tylko uporaliśmy się z awarią motocykla, rozdzwoniły się telefony a komunikatory zasypywały nas wiadomościami od znajomych, że w Maroku właśnie miało miejsce potężne trzęsienie ziemi. Relacje telewizyjne były naprawdę dramatyczne i wszyscy odradzali nam dalszą jazdę. Marakeszbył podobno zrównany z ziemią a ofiary śmiertelne liczone były w tysiącach. Była lekka chwila zawahania, jednak zdecydowaliśmy że jedziemy dalej. 5 dnia wyprawy przeprawiliśmy się do hiszpańskiej Ceuty, oraz przekroczyliśmy granicę Maroka. Wszystko poszło szybko i sprawnie, bez zbędnych komplikacji.
Pierwszym przystankiem w Maroku była Kenitra. Jest tam miejsce, które chcieliśmy odwiedzić. Na jednej ze ścian sporego budynku powstał w tym roku mural upamiętniający dokonania majora Mieczysława Słowikowskiego. Był on twórcą polskiej siatki szpiegowskiej działającej w czasie II Wojny Światowej na terenie północno-zachodniej Afryki. Dzięki jego działalności powodzeniem zakończyła się operacja „Torch”.
Następnie udaliśmy się do Rabatu. Miasto wygląda bardzo europejsko. Gdyby ktoś mnie tam wysadził z samolotu i rozwiązał oczy na środku ulicy, nie od razu stwierdziłbym, że nie jestem już w Europie. Motocykle zabezpieczyliśmy na jednym z podziemnych parkingów, zameldowaliśmy się w hotelu mieszczącym się w medynie i ruszyliśmy w miasto. W Rabacie zwiedziliśmy Mauzoleum Muhammada V, Wieżę Hassana, KasbahUdajów, no i oczywiście sporo czasu spędziliśmy na miejscowym targowisku - suku. Sprzedawcy nie musieli się trudzić tym, abyśmy nie wyszli z niego z pustymi rękoma.
Nasze żony i kochanki wyposażyły nas w dość szczegółowe listy życzeń tego co mamy im przywieźć z Maroka. Już na początku wyprawy zakupiliśmy więc torebki, olejki arganowe i zestawy kosmetyków, których nazwy a tym bardziej właściwości niewiele nam mówiły. Najważniejsze jednak było to, że zakupy mamy już za sobą i więcej nie trzeba będzie sobie nimi głowy zawracać.
Cassablanca- wszyscy piszą że to nieciekawy i śmierdzący kilkumilionowy moloch. Pozostaje mi się z tym stwierdzeniem zgodzić, jednak być w Maroku i nie odwiedzić słynnej Cassablanki byłoby grzechem. Sporą atrakcją tego miasta jest stosunkowo nowy meczet Hassana II. Chyba jedyny tego typu obiekt w tym kraju do którego mogą wchodzić niewierni. Skorzystaliśmy więc z okazji i było warto! Meczet jest olbrzymi i stwierdzić trzeba że król Hassan II miał rozmach. Do środka może wejść 25 tys. wiernych. Stąpają po najlepszych marmurach i podziwiają misterne dekoracje wykonane z drzewa cedrowego. Gdyby zrobiło im się duszno meczet dysponuje rozsuwanym dachem. Wspomnieć należy o tym że, sam minaret ma 210 metrów wysokości, co czyni go drugim pod względem wielkości na świecie. Sam meczet obmywają fale oceanu co potęguje efekt whow.
W tym mieście warto odjechać kilka uliczek od meczetu Hassana II aby poczuć prawdziwą marokańską ulicę. Lokalny fast food najlepiej smakuje tam gdzie stołują się miejscowi. Pośród kramów, warsztatów naprawiających wszystko, wałęsających się kotów i stert śmieci. Tam chyba pierwszy raz poczuliśmy ten klimat dla którego przejechaliśmy kilka tysięcy kilometrów.
Marakesz- telefony ciągle dzwoniły, Messenger się gotował- znajomi odradzali, a my jechaliśmy dalej. Wjechaliśmy do miasta. Mijamy kolejne ulice, mijamy kolejne check-pointy, wszędzie masa służb. Każda w innych mundurach, że aż trudno to zliczyć. Jakież było nasze zdziwienie, że wszystko stoi na swoim miejscu? W końcu jest! Pierwszy zawalony budynek w centrum Marakeszu. Przed nim rozstawione stacje telewizyjne a reporterzy nadają dramatyczne wiadomości. Po wstępnych oględzinach miasta po raz kolejny stwierdzamy, że telewizja kłamie… Owszem widać zniszczenia. W samym centrum starego miasta widzieliśmy kilka zniszczonych lub uszkodzonych domów. Widać również uszkodzone mury medyny. Tu i tam odleciało trochę starego tynku i cegieł. Życie w mieście toczy się jednak normalnie. Udajemy się więc na słynny plac El-Fina, wpisany na listę UNESCO. Rozgardiasz jaki tam panuje nieco nas przerasta, ale być tu i nie spróbować czegoś z serwowanego tam jedzenia byłoby grzechem. Decydujemy się na zachęcająco wyglądające owcze łby. Były całkiem pyszne. W każdym razie lepiej smakowały niż wyglądały. Miałem jeszcze ochotę na ślimaki, jednak małżonka wymusiła na mnie zobowiązanie do wstrzemięźliwości w jedzeniu owych, pod groźbą braku tego i owego po powrocie. Uległem… Generalnie El-Fina jest miejscem najbardziej turystycznym z turystycznych. Wszyscy znają Lewandowskiego i popisują się znajomością naszego języka w stylu: Doda, Doda zrób mi…” Po pewnym czasie to wszystko jednak nudzi i zaczyna przytłaczać, a ty chcesz stamtąd uciec jak najprędzej. Zatrzymujesz się jeszcze przy kolejnych straganach aby nacieszyć się świeżo wyciskanymi sokami z owoców, jakich u nas trudno doświadczyć. Albo z trzciny cukrowej! To jest dopiero pyszna sprawa.
Nie daje nam jednak spokoju to trzęsienie ziemi. Niby Marakesz cały i zdrowy. No może lekko poturbowany, jednak na placach, parkach i skwerach spotykamy setki, jeśli nie tysiące koczujących i wyraźnie nieszczęśliwych osób. Epicentrum podobno było na południe od miasta. Następnego dnia wsiadamy więc „na lekko” na motocykle i ruszamy na południe. Oddaliliśmy się od miasta o jakieś 50 km i pokręciliśmy się kolejne kilkadziesiąt km po górskich drogach. Mijamy liczne konwoje humanitarne, ambulanse i inne pojazdy jadące z pomocą poszkodowanym. Tutaj już widać skalę zniszczeń. Sporo domów jest zawalonych lub uszkodzonych. Dochodzimy jednak do wniosku, że wiele z nich nie potrzebowało trzęsienia ziemi, aby być blisko rozpadnięcia się. Domostwa na prowincji wyglądają naprawdę licho. Budowane starymi metodami z tego co pod ręką, czyli najczęściej z gliny i kamienia nie są zbyt solidne. Kilka tysięcy ofiar to jednak poważna sprawa i żal patrzeć na to, że mimo wszystko stracili dach nad głową i pewnie dorobek życia.
Po dwóch dniach w Marakeszu kierujemy się na wschód. Tak naprawdę dopiero teraz zacząć ma się najlepsze. Mamy już dość dużych miast i pragniemy innych wrażeń. Celem na dziś jest Warzarat ale najpierw trzeba przejechać przez góry Atlas. Zadzwoniłem prędzej do ambasady, aby dowiedzieć się czy droga jest przejezdna i jaka jest sytuacja na trasie, którą chcemy przejechać. Stanowczo odradzano nam podróż ze względu na osuwiska i zawalone drogi. Nie muszę chyba pisać, że nic z tego nie było prawdą… Droga była świetna. Jedynym minusem były roboty drogowe na niektórych odcinkach. Jak to skończą to trasa z Marakeszu do Warzarat będzie rajem dla motocyklistów. Na przełęczy Tizin'Tichka zatrzymaliśmy się na krótką sesję zdjęciową. Krótką, bo wiało strasznie i miejscowi handlarze wyśrubowali swoją natarczywość na nowy poziom. Wiedzieliśmy już jak się z nimi targować i łatwo skóry nie sprzedaliśmy. Nasze motory przyozdobiły za to nowe trofea- naklejki z marokańską flagą.
Ciesząc się wspaniałymi widokami i jeszcze wspanialszymi zakrętami dojechaliśmy do Warzarat. Trafił nam się tam fajny hotel z basenem i śniadaniem w cenie za jakieś śmieszne pieniądze. Po drodze jednak zajechaliśmy do Ajt Bin Haddu. Jest to miejsce gdzie nakręcono kilka scen do filmu Gladiator. To właśnie tam trafił Maximus po wzięciu go do niewoli. W tym miejscu toczył też swoje pierwsze walki na arenie gladiatorów. Warzarat to marokański Hollywood. Są tu olbrzymie studia filmowe gdzie nagrywane są światowe hity kinowe. Gra o Tron, Książę Persji, Mumia, Alexander itd. Itd. Studia można zwiedzać. Można również odwiedzić muzeum poświęcone sztuce filmowej. Dla miłośników kina to z pewnością gratka. My mieliśmy jednak jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia. 20 km od Warzarat powstała niedawno ciekawa termalna elektrownia słoneczna. Jest to największa tego typu elektrownia na świecie. Szczegóły jej działania przedstawia Mikołaj na naszym filmie, więc jeśli kogoś interesują to zapraszam do zapoznania się. Olbrzymią wieżę skupiającą światło odbijające się w tysiącach luster widać z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Tu też mają rozmach!
Wąwozy Dades i Todra - to są te miejsca, dla których warto się tłuc tysiące kilometrów w siodle! Zakręty i widoki nie do opisania. Za słabe mam pióro, aby się tego podjąć. Nie wiesz, czy jechać i cieszyć się drogą, czy zatrzymać się, aby zrobić zdjęcie lub coś nagrać. Byliśmy już po sezonie, ale i tak robiliśmy wszystko, aby się wstrzelić w te miejsca po odjeździe turystów, lub jeszcze zanim zaczęły docierać pierwsze autokary. Było warto.
Sahara - niby wiadomo, że dla „prawdziwego motocyklisty” droga jest celem, ale do tej Sahary to wypada dojechać. GPS ustawiony na Merzougę i lecimy dalej. Im bliżej piaskownicy, tym bardziej wieje i daje piachem po oczach. Tak naprawdę to wiele km przed celem. Nie wiem jak wygląda burza piaskowa, ale chyba doświadczyliśmy jej namiastkę. Chwilami motory idą bokiem, a chłopaki jadący przede mną nikną w piaskowej zadymie. Jedziemy jednak dalej, aż w końcu jest i ona- Sahara! Podjeżdżamy do pierwszej wydmy, robimy sesję zdjęciową i live z najbliższymi. Cieszymy oczy widokiem bezkresu i pokorniejemy przez matką naturą. Jest gorąco i wieje strasznie a miejscowe dzieciaki już na nas polują. Nic tu po nas, jedziemy na północ.
Przed zmrokiem udało nam się dojechać doAr-Raszidijja. To dobry przystanek przed kolejnym górskim etapem. Kierujemy się w stronę Fezu, ale najpierw mamy do przejechania po raz kolejny Góry Atlas bardzo malowniczą drogą N13. Ponownie piękne krajobrazy podnoszą morale w drużynie, a konie same rwą się do jazdy. Mijamy góry, mijamy lasy…stop. Wjeżdżamy do pierwszego lasu jaki widzieliśmy w tym kraju. Coś tu jednak nie pasuje. Najpierw z jednej strony drogi, za chwilę z drugiej pojawiają się małpy. Po chwili okazuje się, że jest ich tutaj pełno! Zatrzymujemy się, żeby obadać z bliska czy nam upał nie zaszkodził, ale wszyscy zgodnie oświadczają, że widzą małpy. Wychodzi na to, że trafiliśmy na stada makaków berberyjskich. Są to jedyne naczelne poza człowiekiem żyjące w Afryce na północ od Sahary. Fajnie zobaczyć takie niespotykane u nas zwierzaki w swoim naturalnym środowisku. Taki nieplanowany bonus do wyprawy nam się trafił.
Fez - plan na Fez był taki, aby odwiedzić słynne garbarnie. Oczywiście spacer po medynie wyjątkowo krętej i dużej również był obowiązkowy. Nasz samozwańczy znawca medyn- Mikołaj stwierdził, że nie robi ona na nim większego wrażenia. Pałac królewski można jedynie zobaczyć od frontu, więc skończyło się na zrobieniu kilku zdjęć. Przed garbarnią czuć było z daleka, że jesteśmy we właściwym miejscu. Nawciągałem się tabaki, bo wrażliwy jestem na zapachy, ale niewiele to dało. Gdy tylko weszliśmy w zaułki, od razu znalazł się „pomocnik”, który przekazał nas we właściwe ręce. „Przewodnik” wpuścił nas na tyły sklepu, gdzie widać było cały proces obróbki skór. W wyuczony sposób przedstawiono nam kolejne etapy prac, oraz zaproponowano zakup finalnego produktu. Po sporządzeniu dokumentacji fotograficznej grzecznie wyskoczyliśmy z kilkudziesięciu Dirhamów i podziękowaliśmy za ciekawy wykład. Miejsce z pewnością warte odwiedzenia. Jeśli wierzyć naszemu gospodarzowi to cały proces obróbki skóry i produkcja gotowych produktów jest kontrolowana przez rząd i nie ma tu mowy o jakiejś chińszczyźnie. Tradycyjny obróbka i farbowanie skór, niezmienne od wieków, pozwalają dostrzec jak ciężką pracę wykonują ci ludzie. Nie zazdroszczę.
Szafszawan - na deser marokańskiej wyprawy zostało nam jeszcze jedno miasto. Szafszawan charakteryzuje się tym że medyna pomalowana jest na biało- niebiesko. Położone u stóp gór wygląda malowniczo i w sumie to wystarcza aby przyjeżdżali tu ludzie z całego świata. Fotki na Instagram z tego miejsca to z pewnością plus 10 pkt do zajefajności. Skorzystaliśmy oczywiście z tej okazji i prężyliśmy się do aparatów niczym młode wilki. Nic tam więcej jednak do roboty nie mieliśmy a czas już naglił aby kierować się w stronę granicy…
To był koniec naszej marokańskiej wyprawy. W drodze powrotnej skorzystaliśmy jeszcze z uroków Andaluzji, jednak było to tylko leciutkie posmakowanie tego regionu. Zgoda w drużynie jest co do tego że, na Hiszpanię poświęcimy osobną wyprawę.
Wrażenia
Maroko - Kraj bardzo ciekawy z dobrymi drogami i pięknymi, wartymi odwiedzenia miejscami. Nie jest jeszcze drogo, chociaż benzyna kosztowała więcej niż w Polsce. Widać, że kraj na dorobku, ale intensywnie się rozwija. Z informacji potrzebnych motocyklistom: dużo stacji benzynowych, sporo fotoradarów, wszyscy mówią po francusku, mało kto po angielsku.
Kierowcy - nie jest tak źle jak niektórzy podróżnicy przedstawiali to w swoich relacjach. Oczywiście należy mieć oczy dookoła głowy, ale dla mnie jest już dobrze jeśli zatrzymują się na czerwonym i używają kierunkowskazów. Normalnym widokiem jest rodzina przewożona na pace samochodu, czy pasażer siedzący na czubku sterty krzeseł na półciężarówce. Całe rodziny jadące motocyklem, czy spętane owce na dachu samochodu również nie są niczym wyjątkowym. Uważam, jednak że na drogach jest bezpiecznie.
Ludzie - Wiele czytaliśmy o tym, że w Maroku trzeba uważać na naciągactwo, natarczywość, nieuczciwych sprzedawców, żebraków. Osobiście mam bardzo niską tolerancję na tego typu zjawiska. Trzeba sobie jednak wbić do głowy, że dla tych ludzi jesteśmy chodzącymi bankomatami i nie ma zmiłuj. Gdzie się nie pojawisz zawsze znajdzie się jakiś „maj frend”, przewodnik, „bezinteresowny” pomocnik. Jeśli facet Ci mówi, że zaprowadzi Cię na parking lub do hotelu, to wiedzże nawet jeśli powiedziałeś mu, że bardzo dziękujesz i dasz sobie radę i nic mu za to nie zapłacisz, to i tak w cenie parkingu będziesz miał doliczone kilkadziesiąt Dirhamów dla tego pomocnika. Tak jest na każdym kroku. Niektórzy potrafią być bardzo subtelni na początku rozmowy, tylko po to, abyś po chwili zorientował się, że facet już prawie jest Twoim przewodnikiem. Im bardziej na wschód tym zjawisko się nasila. W drodze do Merzougi jadący terenówką kierowca potrafił zatrzymać nas na środku drogi po to, aby zaoferować nam swoje usługi. Drugi problem to dzieciaki. Są bardzo natarczywe i śmiało wołają Dirhamy lub Dolary. W jednym z miasteczek musieliśmy zatrzymać się przed niemożliwą do przejechania kałużą. Niedawno musiała tam przejść potężna ulewa. W jednej chwili obskoczyło nas kilkadziesiąt dzieciaków. Zanim się stamtąd oddaliliśmy miałem porozpinane torby. Nic na szczęście nie zdążyli wyciągnąć. Widać to zresztą na filmie. Z drugiej strony spotykaliśmy się z bardzo wieloma objawami sympatii. Masa ludzi pozdrawiała nas przy drodze krzycząc „welcome to Marocco”.
Bezpieczeństwo - Jest bezpiecznie. Ani przez chwilę nie czuliśmy jakiegoś zagrożenia. Kręciliśmy się po medynach nocami i nic złego nikogo nie spotkało. Wszędzie jest sporo Policji. Przez każdym wjazdem do miast, miasteczek i większych wiosek stoją check-pointy. Miejscowi karnie się zatrzymują i czekają na gest policjanta nakazujący jechać dalej lub zjazd do kontroli. Nas ani razu nie zatrzymali. Raz zawrócili, bo źle skręciliśmy. Często pozdrawiali i kazali po prostu jechać dalej. Relacje o wymuszaniu łapówek w naszym przypadku nie znalazły potwierdzenia.
Motocykle: Harley Davidson Road King, TriumphDaytona, Honda F6B
Tekst, foto i film: Przemysław Budziszewski
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.