Wakacyjny wyjazd - dziennik podróży...

Cel: Wakacyjny wyjazd  - Polska północno-wschodnia
Trasa: Katowice – Białystok – Ruciane/Nida – Stegna – Katowice
Długość trasy: 1650 km

1 1 1 1 1 1 1 1 1 1 Rating 5.00 (4 Votes)

Nim do niego doszło, mieliśmy wiele pomysłów czy nawet planów: Ukraina, Rumunia z Bułgarią, Słowenia, Serbia, później znowu Ukraina, Rumunia. Ale jakoś bez przekonania. I pewnego dnia decyzja zapada: nie jedziemy za granicę tylko w Polskę. Drogi znane, na moto śmigniemy i połączymy przyjemne z pożytecznym. Teraz trzeba było tylko ustalić trasę... Wybór padł na Białystok. To była nasza baza wypadowa. No to jeden nocleg mamy. Teraz drugi. Na chybił trafił wybrałam Stegnę. Zatem pozostał tylko termin. Wstępnie ustaliliśmy, że ruszamy 30 lipca (sobota). Ale jakoś tak się zadziało, że już piątek 29 lipca był luźny i zapada decyzja: jedziemy. Sakwy bagażowe spakowane, kanapki przygotowane. 

 

JEDZIEMY...

No to jedziemy. Wyruszyliśmy z Katowic około godziny 11. Mieliśmy przed sobą mniej więcej 500 kilometrów drogi. Najpierw w kierunku Częstochowy, później przez Tomaszów do Warszawy. A stamtąd już drogą nr 8 do Białegostoku.

Suzi spisywała się dzielnie. Dwa kufry z tyłu, jeden na baku, plecak na moich ramionach, a w nim aparat fotograficzny i laptop... Bo niestety… Nie udało się uwolnić od pracy. Przynajmniej od odpowiadania na zlecenia.

- Pamiętaj! - stanęłam przed Damianem. - Wieziesz mnie, a ja mam plecak z laptopem. Twoim laptopem!

- Wiem - odpowiedział zrezygnowany. - Wiozę Ciebie, a nie kartofle!

Zawsze przypominam mu to przed wyjazdem. Skutkuje.

Ruszyliśmy. Ruch był taki sobie. Jak to w piątek w południe. Pogoda... No właśnie. Z nią było różnie. Wyjeżdżaliśmy przy ładnej. Ale im bliżej Częstochowy, tym bardziej na horyzoncie gromadziły się czarne chmury. Za nami mknie deszcz i burza. Zatrzymujemy się pod wiaduktem. Chcemy przeczekać. Deszcz przechodzi. Ruszamy. Tiaaaa... Tylko, że jedziemy w tym samym kierunku, w jakim przesuwa się chmura. Doganiamy ją i jedziemy w deszczu. Zjeżdżamy na pierwszą z napotkanych stacji benzynowych. W kufrze na baku mamy kombinezony przeciwdeszczowe. I teraz czas, aby je założyć. I od tego momentu jedziemy w deszczu… Apogeum osiągamy na obwodnicach Warszawy, a później na drodze nr 8 na wysokości Zambrowa.

W pewnym momencie mam wrażenie, że ten deszcz się do nas przyczepił, że nie będzie już słońca. I ogólnie nasze wakacje upłyną pod znakiem wody.

A Damian, jakby w niego coś wstąpiło... Jedzie szybko. Zerkam przez jego ramię na blat… Hmmm, 160 to chyba nie jest dobra prędkość. Ale nie reaguję, nie rozpraszam. Mijamy po drodze innych motocyklistów. Czytam ich blachy: Estonia, Litwa, Finlandia, Szwecja, Norwegia...

No i ambicjonalne podejście Damiana: przecież nikt nie może jechać przed nim.

Gdy już straciłam nadzieję na poprawę pogody, na horyzoncie pojawiło się bezchmurne niebo. Niebo, które przybliżało się do nas. Zatem jest nowa nadzieja (cytując klasyka)! Do Białegostoku wjeżdżamy przy pięknej pogodzie. Będzie dobrze.

30 lipca 2016 r., sobota

Przed nami trasa na Supraśl, a później na Krynki i docelowo - Kruszyniany.

Wyruszyliśmy z Białegostoku drogą 676. I tutaj słów kilka na temat dróg... Może gdzieś na Podlasiu trafiają się szutrowe, ale większość z nich jest wyremontowana, z piękną nawierzchnią, poboczem i często ze ścieżką rowerową. Taka też jest droga do Supraśla, a później na Krynki. I już od Supraśla zauważamy mieszanie się kultur i religii. Przy drogach stoją nie tylko krzyże katolickie, ale i prawosławne. Można? Można.

Jedziemy do Kruszynian – wioski, w której większość mieszkańców stanowi ludność muzułmańska.
To potomkowie Tatarów, którzy otrzymali tutejszą ziemię od Jana III Sobieskiego za udział w wojnach prowadzonych przez Rzeczpospolitą w XVII wieku. Czytałam o nich przed wyjazdem i koniecznie chciałam tam pojechać. Nie dodam, że to spotkanie z islamem.

I faktycznie. Kruszyniany są... na końcu świata i dwa metry dalej. To malownicza miejscowość, z charakterystycznymi domami i tymi zadbanymi, i tymi takimi innymi.

Na wjeździe do miejscowości „wita” nas krzyż prawosławny. Niby wiem, że prawosławie ma inny krzyż. Wiem, jak on wygląda. Ale co innego oglądać na zdjęciach, a co innego widzieć na własne oczy. 

Kierowaliśmy się na meczet, bo to był cel naszego wyjazdu. A później chcieliśmy zjeść obiad w „Tatarskiej Jurcie”. Meczet był inny. Raczej przypominał kościół katolicki. Tylko zamiast krzyża na wieży miał półksiężyc. Jednak czy to stanowi różnicę?

Aby wejść do meczetu trzeba przede wszystkim zdjąć obuwie (ja musiałam zdejmować buty z moto i na dodatek gdzieś zostawić kask) i zapłacić wstęp (ok. 3-5 złotych – nie pamiętam dokładnie – które przeznaczane są na utrzymanie meczetu). Damian nie chciał wchodzić. Stwierdził, że woli poczekać. Zamruczałam coś pod nosem o Żydach, którzy mają obiekcje przed wejściem do meczetu i Arabkach, które pchają się do synagogi. Nie, to nie! Ja weszłam, usiadłam na schodach i słuchałam, o czym mówi przewodnik.

Pan Dżemil Gembicki opowiada o zwyczajach i religii muzułman. Stoi w części meczetu przeznaczonej dla mężczyzn. Za nim, na specjalnym „krzesełku”, leży otwarty Koran. Mała wnęka skierowana jest w stronę Mekki.

Może pan Dżemil mówił mechanicznie, ale dowiedzieliśmy się z jego opowieści wielu ciekawych rzeczy (tak, Damian też wszedł do meczetu, gdyż na zewnątrz rozpętała się burza). Na przykład muzułmanin musi w swoim życiu zrobić trzy rzeczy:

- odbyć pielgrzymkę do Mekki (jeśli pozwala mu na to zdrowie i majątek),

- oddać 2,5% swojego majątku dla biednych,

- pomagać i być cierpliwym dla starszych (tak jak oni wcześniej pomagali jemu i byli wobec niego cierpliwi).

Mówił również o imionach muzułmańskich, które są odpowiednikami polskich. Na przykład islamski Mustafa to polski… Stefan. Podobało mi się zakończenie opowieści Dżemila. Przytoczył pewną anegdotę: Gdy zapytano polskich Tatarów, czy czują się Polakami, oni odpowiedzieli, że nie czują się… Oni SĄ Polakami.

A mi wówczas przypomniało się zdanie kolegi historyka, Oliwera: „Tatarzy byli wiernymi synami naszej Ojczyzny: nie uznali kapitulacji wrześniowej i dalej walczyli”. Pogrzebałam trochę w Internecie i znalazłam to i owo. Ponieważ przewodnik wspominał tez o pochówku zmarłych, zasadach obowiązujących podczas pogrzebu, z meczetu poszliśmy prosto na mizar – cmentarz muzułmański.

I tutaj nie spotkało nas rozczarowanie. Natknęliśmy się i na stare nagrobki, i na nowe (aż za nowoczesne, bo jakoś nie pasowały mi do islamu). W islamie nie przekopuje się grobów.

Jakaś taka zaduma nas naszła na tym mizarze. I refleksja: kimkolwiek jesteś, wobec losu jesteś tylko szarym pyłem.

Ale doczesność upominała się o swoje… Czas było spróbować kuchni tatarskiej. Zgodnie z poleceniem poszliśmy do „Jurty tatarskiej”. To w niej stołował się sam Książę Karol, gdy gościł w Polsce. My może nie pretendowaliśmy do stanu królewskiego, ale do ichnich przysmaków ciągnęło nas.

Czas oczekiwania na zamówienie zajęła nam lektura arkuszy z tekstem o kuchni i zwyczajach jedzeniowych Tatarów. Zamówiliśmy pieriekaczewnik, a do picia: ja kawę tatarską (kawa z kompozycją fantastycznych przypraw korzennych), a Damian herbatę (ziołowo-owocowa z przyprawami). Uprzedzono nas, żeby nie zamawiać całej porcji, bo nie damy rady jej zjeść, tylko zabrać jedną na pół. Tak też zrobiliśmy. Pieriekaczewnik. Nie sposób opisać jego smaku, delikatnego ciasta i samego nadzienia. To trzeba po prostu spróbować.

Obok karczmy znajdowała się jurta mongolska, do której można było wejść i zobaczyć, jak wygląda jej umeblowanie. Wielobarwność, a zwłaszcza mocne kolory, to chyba domena ludów koczowniczych.

Pogoda tymczasem się zmieniła. Wyszło słońce. Tym samym upewniło to nas, że deszcz  chyba się powoli kończy. Jednak czas było wracać. Czekały nas Krynki i Supraśl.

Wyjechaliśmy z Kruszynian. Wracamy do Krynek. Co ciekawego można tam zobaczyć? Otóż chyba najdziwniejsze rondo, na jakie wjechaliśmy. W Krynkach spotykają się trzy religie: prawosławie, katolicyzm i judaizm. Tzn. po judaizmie został tylko budynek synagogi, który już nie pełni swoich funkcji sakralnych. Podobnie jest z kirkutem – cmentarzem żydowskim. Gdyby nie tablica informacyjna, nie wiedzielibyśmy, że właśnie tam się znajduje. Zarośnięty drzewami i trawą, będący wysypiskiem śmieci i miejscem spotkań miejscowej żulernii. Zwiedziliśmy też cmentarz prawosławny położony na wzgórzu (tam wszystkie cmentarze są na wzgórzach). I znowu przeszłość miesza się z teraźniejszością. Czuje się oddech przeszłości, różnorodności. Jakoś nie odczuwam tego, gdy zwiedzam miejsca na Śląsku (Górnym), nawet w Krakowie (bo tam to przede wszystkim komercja i lans). Opuszczamy Krynki i jedziemy do Supraśla. To w nim kręcono niektóre sceny do filmu pt. „U Pana Boga za piecem”. Ale nas nie interesuje miasteczko. Przejeżdżamy przez nie, ale bardziej naszą uwagę przyciągają cerkiew i monastyr.

W tym kompleksie religijnym znajduje się muzeum ikon. Niestety. Było zamknięte. Ale czekała na nas inna niespodzianka. W bocznej kaplicy odbywały się modlitwy prawosławnych. Coś, co chciałam usłyszeć (szczególnie śpiewy chóralne podczas modlitw, wielogłosowe, z wyraźnym zaznaczeniem głosów męskich).

Nie byłabym sobą, gdybym nie weszła do kaplicy... W ostatniej chwili przypomniałam sobie, że to cerkiew i szybko nałożyłam kominiarkę, którą ubieram pod kask. Ucieszyło mnie niezmiernie, że mogę być świadkiem uroczystości prawosławnej. Pop i jego „towarzyszący” piękny ikonostas (nie robiłam zdjęć, trwały przecież modlitwy), żegnanie się prawosławne (trzy palce złączone, odwrotna kolejność, kłanianie się...). Inny świat.

Damian też przysłuchiwał się modlitwom. Również był zachwycony.

Do domu wróciliśmy późnym wieczorem. Piękne jest Podlasie, białostocczyzna... Niech się schowają Grecje i Egipty...

 

Kolejny dzień – leniwa niedziela

Niedziela zaczęła się naprawdę leniwie. Wstaliśmy dość późno (jak dla mnie) – ok. godziny 9.00. Po śniadaniu wybraliśmy się do Augustowa. Droga nr 8 – po prostu bajka! Szeroka, z wyprofilowanymi zakrętami, czasami po horyzont... Nic, tylko jechać.

Dlatego też śmigaliśmy sobie ze słuszną prędkością. Mijaliśmy innych motocyklistów na rożnych blachach (dla mnie nadal atrakcyjne były blachy Finlandii i Łotwy). Wjazd do Augustowa już zapowiadał, że w mieście będzie podobny korek do tego, który zastaliśmy. Zjechaliśmy na pobliską stację benzynową, by uzupełnić napój dla naszej Suzi. I znowu przyglądam się spotkanym motocyklistom. Większość z nich na obładowanych turystykach. Tylko my na ścigu i jeden chłopak, miejscowy, który najprawdopodobniej latał w ramach rekreacji.

Jedziemy do miasta. A tam dzikie tłumy ludzi, bo w Augustowie ma się odbyć konkurs pływania na „Byle czym”. Ale na rynku obowiązkowo lans na ścigach. Przyglądają się nam. No przykro mi, Panowie, nie będzie integracji. Przyjechały samotne wilki, co to wolą sami jeździć. Jedziemy nad kanał. Szukamy miejsca do parkowania. Znajdujemy je na przystani.

I znowu urok jazdy na moto... Załatwiamy (tzn. JA załatwiam) miejsce na zostawienie kombinezonów, kupujemy bilet na rejs statkiem (katamaranem ok. 30 złotych) i płyniemy spacerowo jeziorem Necko do miejsca, gdzie łączy się ono z jeziorem Rospuda.

Wracamy do portu. Rejs przyjemny, ale ilość pasażerów na pokładzie, muzyka z głośników powodują, że tęsknimy za spokojem. Spokój. W Augustowie w niedzielę chyba nieosiągalne. Obiad jemy w pobliskim barze. Zabieramy nasze kombinezony. Ubieramy się i wyjeżdżamy z Augustowa. Wracamy inna drogą... Inną. Drogą.

W pewnym momencie mam wrażenie, że zaginęliśmy w czasie. Mijamy jakieś miejscowości. Droga niby jest, ale bardzo wąska. Tymczasem Damian wpada na genialny pomysł: pojedzie w miarę wolno, a ja mam robić zdjęcia Nikonem. Mogę robić, dlaczego nie. Tylko nie ręczę za ich efekt. Szuter, co prawda ubity, jednak szuter. Ale warto trochę pocierpieć, bo podziwianie Biebrzy rekompensuje nam trud drogi

Wyjechaliśmy w Dolistowie na drogę 670. Za szybko cieszyłam się tą cywilizacją. W pewnym momencie droga przypominała tarkę. Wytrzęsło nas niemożebnie. Chcieliśmy jeszcze zwiedzić twierdzę Osowiec, ale raz: z powodu Światowych Dni Młodzieży było to niemożliwe (bezpieczeństwo państwa, alarm w jednostkach itp.), a dwa: zwiedzanie trzeba wcześniej umówić, bo to teren jednostki wojskowej. No to trudno. Chcieliśmy. Jako atrakcję miejsca odnotowaliśmy tylko znak lub tablicę przydrożną informującą o możliwości spotkania łosia. No jak nic jesteśmy przy kole podbiegunowym.

I teraz już drogą 65 wracamy do Białegostoku. Zmęczeni, bo jednak droga na ścigu daje w kość. Ale sama tego chciałam...

 

2 sierpnia 2016 r. – skok na jeziora

Wstajemy wcześniej, żeby pożegnać się z naszymi Dobroczyńcami (rodzina, u której zatrzymaliśmy się na nocleg). Pakujemy nasze kufry i po kilkukrotnych pożegnaniach ruszamy. Najpierw drogą S8, a później zjeżdżamy na 64 w kierunku Łomży. Ja jak zwykle podziwiam krajobraz, czytam drogowskazy. Nazwy na nich są znane z historii: Wizna, Jedwabne. Coś, o czym czytamy w podręczniku, tu jest na wyciągniecie ręki, na skręt kierownicy. Zatrzymujemy się w Łomży: czas na kawę i drugie śniadanie. Wjeżdżamy na Rynek. Trochę błądzimy, ale jedna z mieszkanek od razu proponuje pomoc, widząc obcą rejestrację. Przecież zrozumiałe, że możemy się pogubić. I to mi się właśnie podoba w mieszkańcach Podlasia, Kurpii.

Zatrzymujemy się przy lodziarni „U lodziarzy” i kupujemy lody. Giganty, a nie lody. Nawet Damian ma problem ze zjedzeniem swojej porcji, a na słodkie to on jest łasy chłopak. Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej na Pisz. Krajobraz się zmienia. Więcej lasów, a w nich konwalie. Wjeżdżamy do Rucianego. Tam wita nas port. Zatrzymujemy się i pytamy o rejsy. Okazuje się, że w zależności od przewoźnika ceny kształtują się różnie. My decydujemy się na rejs o godzinie 10.30 do Mikołajek i później powrót do Rucianego. Bilet kosztował 50 złotych, ale stwierdziliśmy, że rejs jest wart swojej ceny.

Uzgodniłam z paniami w kasie, że gdybyśmy przyjechali na moto, to możemy się u nich przebrać i zostawić kombinezony i kaski. Nie obyło się bez tradycyjnych tekstów typu: jak sobie radzę jako pasażerka, czy nie jest nam ciepło w kombikach, jak mija podróż i takie tam. Pożegnałam jednak panie i ruszyliśmy do naszej kwatery do pani Danusi. Kolejna dobra osoba, jaką napotkaliśmy w trakcie naszego wyjazdu.

Zostawiliśmy rzeczy w pokoju, dopełniliśmy formalności i wreszcie ruszyliśmy po Rucianem. Sama miejscowość jest mała, więc nie mieliśmy zbyt długo gdzie jeździć. Ale po drodze zauważyłam drogowskaz do leśniczówki Pranie. Krótka rozmowa, sprawdzenie mapy i jedziemy. Droga znów jak marzenie. Szczególnie dla Damiana, który uwielbia układać się na zakrętach. Może nie tak, jakby chciał i jakby to robił, gdyby jechał sam, ale jednak...

Zatrzymujemy się na leśnym parkingu. Trzeba uważać na kierunkowskazy i oznaczenia, bo do parkingu trzeba podjechać leśną drogą. Zostawiamy Suzi i idziemy kilkadziesiąt metrów do leśniczówki. Wzdłuż ścieżki są poustawiane tablice ze zdjęciami i tekstami nt. Mazur, leśniczówki, sportu kajakowego, który był tak popularny przed wojną i tuż po niej (i komu to przeszkadzało?). Ja dodatkowo opowiadam Damianowi o samym Gałczyńskim – poeta trochę inny niż wszyscy, ze specyficznym sposobem pisania, poczuciem humoru, wielkiej wrażliwości, a tym samym – alkoholizmem, który stanowił dla niego ucieczkę od problemów świata. I gdy widzimy zarys budynku leśniczówki, już wiemy, na czym polegał urok tego miejsca.

- Nie dziwię się Gałczyńskiemu. To magiczne miejsce - stwierdza Damian. - Zamieszkajmy tu.

Gdyby to było możliwe, spędzilibyśmy tam cały dzień. Ale byliśmy głodni i ruszyliśmy w dalszą drogę. I właśnie tutaj można było poznać znaczenie słów koniec świata. Dojechaliśmy do miejscowości Karwica i nagle… droga się skończyła.

Ale zawróciliśmy i zatrzymaliśmy się w restauracji „Wenus” (ktoś, kto wymyśla nazwy restauracji, powinien mieć dożywotnią karę: Wenus na Mazurach? jakby nie można było tego nazwać na przykład „U Krysi”). Z jadłospisu wybraliśmy: placki po mazursku (placek ziemniaczany z farszem warzywno-mięsnym i zapiekany z serem), a ja dzyndzałki z hreczką i skrzeczkami (pierogi z farszem z kaszy gryczanej, mięsa i jajka polane skwarkami – pycha!). Do picia zamówiliśmy podpiwek i lemoniadę. Jak tak dalej będzie, to nie zmieszczę się w kombik.

Po powrocie na kwaterę zabraliśmy rowery i zrobiliśmy rekonesans po okolicy. Przy okazji kupiliśmy coś do jedzenia na kolację i śniadanie. Postanowiliśmy, że jutro do portu pójdziemy jednak pieszo. Nie jest daleko, a spacer dobrze nam zrobi. Zasnęliśmy dość szybko… Tzn. Damian zasnął, bo ja usiłowałam jeszcze obejrzeć film, ale oczy zamykały się same z siebie. Nie było sensu walczyć ze snem. Poddałam się.

 

4 sierpnia – ostatni etap tripu – kierunek: Stegna

Po poprzednim rejsowym dniu (rejs statkiem do Mikołajek i powrót zajął nam cały dzień) budzimy się i powoli, systematycznie zaczynamy zbierać rzeczy. To moja działka i Damian nie przeszkadza mi w pakowaniu. Wiem, gdzie i co poupychać, aby rzeczy zajęły jak najmniej miejsca. Po śniadaniu ja pakuję sakwy, a Damian jedzie zatankować Suzi. Trasa już opracowana: jedziemy na Uktę, Mrągowo, a później na Olsztyn. Jak zwykle goni nas deszcz. Ale Suzi dzielnie sobie poczyna na drodze. 

Co prawda przy wjeździe do Olsztyna dopada nas lekki deszcz, ale gdzie mu do tego, który nas prowadził do Białegostoku. Pojawia się słońce i jedziemy już w ładnej pogodzie. Jedziemy... Tiaaaa... Chcemy zatrzymać się gdzieś na kawę i na rozprostowanie kości. Ale ta część Warmii jakoś nie jest dla nas przyjazna. Mijane miasteczka jakoś nie oferują kawiarni, cukierni albo innego miejsca, w którym można by usiąść i spokojnie uzupełnić poziom kofeiny.

No cóż, trudno. Jedziemy dalej. Jednak droga coraz bardziej staje się drogą niższej kategorii. Mam wrażenie, że jedziemy już kategorią 28, utkniemy gdzieś i nie odnajdziemy powrotnej drogi do cywilizacji. Szosa miejscami to tarka, po której trzeba jechać bardzo wolno. Tracę nadzieję, że dojedziemy do Elbląga, który jest pośrednim celem naszej podroży. Zgubiliśmy się jak nic. I zostaniemy już tu na zawsze.

Ale wreszcie dojeżdżamy do cywilizacji. Pasłęk. A później już droga S7 na Elbląg.

Stacja BP. Tu zatrzymujemy się, uzupełniamy poziom paliwa i wreszcie raczymy się dużą kawą i zapiekankami. W międzyczasie rozmawiamy z motocyklistą, który razem ze swoim plecakiem jedzie w stronę Gdańska, a później dalej. My na szczęście tylko do Stegny. Pogoda jest piękna: błękitne niebo, ciepło, zatem jest szansa, że jeszcze będziemy mogli iść na plażę. Na drodze S7, tradycyjnie w wakacje, remont, przebudowa itp. Jakby to był jedyny czas dla takich robót. Znowu doceniamy urok jazdy na moto. Przepychamy się obok wypasionych bryk z klimatyzacjami, fotelami w skórach i innymi bajerami. My w kombikach, na średnio wygodnym siedzeniu, z kuframi, pochyleni. Ale w tym wypadku to my wygrywamy. Mijamy sznur samochodów i wreszcie kierujemy się na Nowy Dwór Gdański, a z niego na Stegnę.

Dojeżdżamy do Stegny. Mnóstwo turystów. Szukamy naszego miejsca zakwaterowania. Na szczęście kwatera znajduje się na obrzeżach Stegny. Tuż na jej początku, jeśli jedzie się od strony Jantaru. Czekają na nas rodzice Pani Magdy. Pokazują pokój, kuchnię. Jest wspaniały: duży i przestronny. Lepszego nie mogliśmy znaleźć. Ale Damian już się niecierpliwi:

- Przebieraj się. Idziemy na plażę. Musimy tam już być - pogania mnie.

Zrzucamy kombinezony, przebieramy się w cywilne ubranie: pamiętamy o kostiumie (ja) i spodenkach (Damian). Do plecaka pakujemy ręczniki i już idziemy przez las w stronę plaży. I wreszcie… Widok, dla którego jedzie się przez cała Polskę.

 

6 sierpnia – dzień dobry, w Gdańsku

Ten dzień przeznaczamy na Gdańsk. Moje ukochane miasto. Wyjeżdżamy po śniadaniu i drogą 501 zmierzamy do promu przez Wisłę. Do promu kolejka samochodów, w niej stoją dwa moto. Turystyk i chopper. Hmm…Mijamy ich i ustawiamy się na początku.

Panowie w puszkach mile do nas nastawieni. Podziw w głosie i zdania.

- Państwo jedziecie aż z Katowic?

- Jak się pani siedzi na tak wąskim siedzeniu?

- A pan się nie boi, że zgubi żonę po drodze?

- Spróbowałbym - diaboliczny uśmiech Damiana wyjaśnia wszystko.

 

Przypływa prom. Panowie obsługujący go od razu pokazują, gdzie mamy postawić naszą „dziewczynkę”. Inne samochody wjeżdżają i odbijamy od brzegu. Obsługa promu pobiera opłaty (10 złotych od pojazdu). Na drugim brzegu od razu ruszamy i zostawiamy daleko za sobą samochody. Coraz bliżej Gdańsk, już widzę wieże kościoła Mariackiego. Moje szczęście nie ma granic. Znajdujemy parking obok Novotelu (przy drodze 501). Zostawiamy tam Suzi i kombiki, a sami w cywilnych ciuchach wyruszamy na podbój Gdańska. Trwa Jarmark Dominikański, a więc podwójna ilość turystów, stragany z różnościami: rękodziełem wszelkiego gatunku, złotem Bałtyku, góralskimi ciupagami i innymi rzeczami. A wszystko po to, aby wydobyć pieniądze od przyjezdnych.

Wchodzimy do kościoła Mariackiego (wstęp 8 złotych). Pokazuję Damianowi „Sąd ostateczny” Memlinga. Opowiadam o nim. Później kręcimy się po starówce, szukamy miejsca, w którym można coś zjeść i napić się kawy. Ale z tym jest problem. Wybieramy ostatecznie jedzenie „stoiskowe”. Tanio nie jest, ale ostatecznie to przecież Gdańsk i czas Jarmarku. Wracamy na parking, ubieramy się i wracamy do Stegny. Jutro już powrót. Nasz wakacyjny trip dobiega końca.

7 sierpnia – od strzała trasa: Stegna - Katowice

Spokojnie zbieramy się do wyjazdu, sprawdzamy dokładnie zapięte kufry, umocowanie torby na baku. Żegnamy się z naszymi gospodarzami – Bogdanem i Magdą. Tylko jeszcze spryskanie łańcucha, odpalenie Suzi, jej charakterystyczny głęboki pomruk i… jedziemy do domu. Najpierw droga 502 na Nowy Dwór, a później 7 do autostrady A1. Korek do bramek (tu stoimy grzecznie, nie pchamy się), płacimy i lecimy. Zatrzymujemy się tylko dla uzupełnienia płynów energetycznych dla Suzi i dla rozprostowania kości. Do domu przyjeżdżamy ok. godziny 19.30. Podróż zajęła nam 8 godzin przy średniej prędkości ok. 180km/h.

Nasz trip trwał 10 dni. Przejechaliśmy trasę: Katowice – Białystok – Ruciane/Nida – Stegna – Katowice, co dało: ok. 1650 km, 100 l spalonego paliwa, milion zjedzonych przysmaków, zawarte nowe znajomości, uwiecznienie tego, co widzieliśmy na zdjęciach. A wszystko na Suzuki GSXR. Na sporcie z ograniczoną ilością miejsca na bagaże. Czy warto było? TAK!

Właśnie niedawno stwierdziliśmy zgodnie: a może pojedziemy do Kruszynian?

 

Autorzy: Sabina, Damian

 


Tags:

Komentarze   

Przemek
+6 # Przemek 2018-08-24 11:31
Kruszyniany-dzięki za opis. Wpisuję na swoją listę miejsc które muszę odwiedzić ☺
Cytować

Ciekawe miejsca w Polsce

Czarodziejska Górka - grawitacyjna anomalia między Strącznem a Rutwicą

Wieś w Starych Bogaczowicach

Serpentyny w Izdebkach

Turystyka motocyklowa - Trasy i wyprawy motocyklowe

Grossglockner Hochalpenstrasse

Miejsce: Austria Trasa: Grossglockner Hochalpenstraße Długość trasy: 48 km Koszty: 22 Euro Charakter trasy: Górska - asfalt

Maroko motocyklem 2023 - relacja z wyprawy - Przemysław Budziszewski

Maroko motocyklem wyprawa Polska - Maroko Afryka 2023

Rumunia - od Sapanty do Konstancy

Rumunia Droga turystyczna - asfalt Rumunia Gyor, Sapanta, Transfogaraska lipiec 2019

Tours

© mototour.pl
X

Mototour.pl

Dziękujemy za wsparcie naszego portalu. Zależy ci na tej fotografii. Napisz do nas na adres