Cel: Dolny Śląsk - Kotlina Kłodzka
Trasa: Katowice – Duszniki – Zieleniec – Doboszów – Karliki – Czervena Voda – Żamberk – Nachod – Duszniki – Karłów – Wambierzyce – Polanica – Szczytna – Duszniki – Katowice
Długość trasy: 750 km
1 1 1 1 1 1 1 1 1 1 Rating 5.00 (2 Votes)
Weekend to okazja do „polatania na moto”. A w długi weekend to już koniecznie mały trip. W tym roku trafiły się już dwa takie weekendy – majowy i czerwcowy. Majowy odpadł w przedbiegach, bo w kwietniu wiosna tylko zerknęła, a później jakoś „humorzyła”. Jednak czerwcowy był pewnym weekendem na moto. Trasa do Kotliny Kłodzkiej była już ustalona wcześniej. A zwłaszcza, że zeszłoroczny pobyt zostawił pewien niedosyt. Nocleg w Dusznikach zaklepany u sympatycznej pani Joanny (przy Sprzymierzonych). Wszystko, co potrzebne, jest. No to jedziemy!
Już w środę po pracy spakowaliśmy kufry, dokładnie sprawdziliśmy, czy wszystko jest i w drogę.
- Przypominam Ci, że wieziesz… - stanęłam przed Damianem.
- Tak, wiem. Wiozę Ciebie, a nie ziemniaki. Ty masz na plecach plecak z kamerką. Czyli jakbym wiózł kamerkę – uśmiechu nie widziałam, ale ironiczne ogniki w oczach mówiły wszystko.
- No to mamy ustalone – podsumowałam.
Jeszcze tylko sprawdzenie, czy kufry na odpowiedniej wysokości, czy potrafię postawić nogi na podnóżkach. Ustalenie gestów: uniesiony kciuk – wszystko OK, klepnięcie kilkakrotne w brzuch – zwolnij (nigdy tego nie wykorzystałam; choć, nie – raz się zdarzyło, na A4; ale prędkość rzeczywiście była… duża).
A4 z Katowic, bramki w Gliwicach. Schowanie biletu, założenie rękawic, klepnięcie w ramię, że można jechać szybciej. Jedziemy słuszną prędkością, ja nucę sobie coś w głowie (gdy pojawia się tablica informująca o Gogolinie – zawsze „Karolinkę”). Znam już na pamięć mijane reklamy, budynki. Ale nie narzekam. Na wysokości Krapkowic remont autostrady. Samochody grzecznie stoją w korku, a my spokojnie jedziemy sobie poboczem, mijając wszystkich. Kierowcy puszek zachowują się różnie, ale jakoś nie robią problemów. Suzi też nie musi na nikogo ani „warknąć”, ani „trąbić”. Zjeżdżamy na drogę nr 46 i tu już grzecznie czekamy w kolejce do bramek. Płacimy za luksus jazdy i dalej w drogę. I znowu jest nam ona znana, bo jedziemy nią któryś raz. Mijamy Niemodlin, Nysę (jedziemy obwodnicą na Paczków, nie wjeżdżamy do miasta). Przed Paczkowem postój: kawa i kanapki, trochę odpoczynku, rozprostowanie kości. I za chwilę znowu w drogę. Tankujemy w Złotym Stoku i pomykamy na Kłodzko, mijając innych motocyklistów.
I tu nasze spostrzeżenie: nie widać ścigów na drogach, tylko turystyki. No wiemy – wygoda, komfort jazdy. Ale to jednak nie to. Sami przyznaliśmy, że jeśli podróż na ścigu stanie się dla nas mecząca, to znaczy, że się starzejemy.
Przejeżdżamy przez Kłodzko, wyjeżdżamy na drogę nr 8. Na jednych ze świateł spotykamy się z dwiema Hayabusami. No nareszcie coś! Hajki też zapakowane. Nawet bardziej niż nasza Suzi (kufry boczne i tylne). Pozdrawiamy się. Zmiana świateł. Jedziemy za nimi. I gdy tylko wyjeżdżamy na prostą, nasza Suzi nabiera oddechu, „warczy” na pożegnanie i wyprzedza silniejsze koleżanki bez wysiłku. A motocykliści mogą tylko przeczytać nasza blachę (numeru nie zapamiętają, bo szybko tracą nas z oczu). Do Dusznik wjeżdżamy ok. godz. 19.30. Rozpakowujemy się i ruszamy rozprostować kości. Ulicą Wiejską wchodzimy na wzgórze, aby zrobić zdjęcia zachodu słońca (takie z nas romantyczne dusze). Ja dodatkowo fotografuję kaplicę wotywną, która była też pustelnią (jeszcze do końca II wojny światowej). A później już kolacja w pizzerii Presto i powrót na nocleg. Przecież jutro jedziemy w trasę.
JUTRO, czyli 15 czerwca
O dziwo, to pierwszy wyjazd, w trakcie którego mamy tylko ogólny zarys działania. Ale może czasami tak trzeba – po prostu na luzie. Bez pośpiechu wstajemy, jemy śniadanie. Później spacer do części sanatoryjnej i rozmowy na temat: „A gdybyśmy tak wygrali milion…”. Jednogłośnie wygrywa opcja: „kupujemy dom na Dolnym Śląsku, zakładamy pensjonat, dajemy 20% zniżki motocyklistom, pensjonat prowadzimy aktywnie: wycieczki rowerowe, wędrówki górskie, zajęcia artystyczne”. No cóż… Pomarzyć dobra rzecz.
Idziemy do pijalni wód. Tam raczymy się wodą. A później już do domu i wyjazd na moto. Trasa: Zieleniec – autostrada sudecka – Czechy i objazdówka po nich – Nachod – Kudowa – Duszniki.
Droga nr 389 na Zieleniec piękna, choć jest na niej miejsce, w którym prawie wyrzuciłoby mnie z kanapy. Jest to autostrada sudecka, zbudowana przez Niemców na początku XX wieku i do tego najwyżej położona droga w Polsce. W trakcie jazdy chcemy nakręcić film, więc montujemy kamerkę na pasku plecaka, który ja mam założony. Ale okazuje się, że to nie jest dobry pomysł, bo ujęcia wychodzą tylko wówczas, gdy jestem wyprostowana. Wtedy następuje zmiana koncepcji: plecak na ramiona bierze Damian… No i w rezultacie mamy najgorszy sposób jazdy. Plecak przeszkadza mi. Nie potrafię objąć Damiana. Boję się, że spadnę. Na szczęście za chwilę zmiana i teraz kamerka na jego przedramieniu. No to teraz mogę skupić się na mijanej okolicy. Droga piękna, a otoczenie jeszcze piękniejsze. Cudowna panorama na Masyw Śnieżnika, Kotlinę Kłodzką, Dolinę Orlicy. Czas jakby się zatrzymał (dosłownie i w przenośni). Mijamy miejscowości, w których budynki pamiętają czasy Niemców sudeckich i przesiedleńców zza Buga. Ale pojawiają się także nowe domy. Dojeżdżamy do schroniska Jagodna. Tu robimy przerwę. Schronisko ma swój klimat… Robimy klika zdjęć, w tym pierwsze, poważne selfie i jedno „romantyczne”. Poza tym zupa pomidorowa smakuje rewelacyjnie w takiej podróży. Jednakże nasze niespokojne natury dają o sobie znać, więc ruszamy dalej. I tu „siurpriza”: piękny asfalt się kończy i... jedziemy drogą, a w zasadzie wybojami. Ale znowu rekompensatą są piękne widoki, które uwieczniamy w postaci filmu i fotografii. Miejsca choć zapomniane przez ludzi, to jednak urokliwe: Gniewoszów, Różanka. Dojeżdżamy do drogi nr 33 i Suzi może poswawolić. Obieramy kierunek Czechy. Chcemy zobaczyć bunkry, które Czesi postawili w odpowiedzi na budowę autostrady sudeckiej, więc kierujemy sięz drogi nr 33 na drogę nr 312. Za Lichkovem widzimy dwa ze wspomnianych bunkrów. Podjeżdżamy i oglądamy. Są dobrze zachowane, ale nie można do nich wejść. No cóż, ważne, że można je zobaczyć chociaż z zewnątrz.
Damian sprawdza drogę w internecie i postanawia, że wracamy. Jedziemy więc na Kraliki drogą nr 43, a później na Czerwoną Wodę. Tam, na „jedenastce”, mamy piękne winkle. Ale są tak ostre, że nie sposób układać się na zakrętach. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy jednak nie spróbowali. I udaje się. Zaraz za winklami, na lekkim wypłaszczeniu, skręcamy w las, zgodnie z drogowskazem, na Suchy Wierch do Kramarzowej Chaty. I jakie jest nasze zdziwienie, gdy przed nią w zagrodzie widzimy rodzinę jeleni! Pan jeleń stoi dostojnie na środku, jakby specjalnie ustawił się do zdjęcia, i prezentuje swoje poroże pokryte scypułem. Początkowo Damian sądzi, że to tylko dekoracja, ale strzyżenie uchem wyprowadza go z błędu. Zaraz też pojawia się mały jelonek na patykowatych nogach, na których ledwie utrzymuje równowagę. Tylko mama jeleniowa spokojnie leży w cieniu. My natomiast wchodzimy do budynku, a tam kierujemy się do sali restauracyjnej. Upewniwszy się, że można płacić kartą, zamawiamy kawę i knedliki twarogowe nadziewane nugatem w sosie śmietanowym (koszt: 70 koron). Nie dość, że są pyszne, to zaspokajają nasz głód (nie obciążając jednak żołądka).
Nie ma nic gorszego niż siadanie na ściga po obiedzie. Ale powoli pakujemy się na Suzi i jedziemy dalej. Dopiero teraz zaczynają się piękne winkle, tzn. pięknie wyprowadzone i pozwalające kłaść się na bok. Cud-miód i fistaszki. No i te czeskie miasteczka: urokliwe i zadbane. Zatrzymujemy się w jednym z nich – w Żamberku. Mieści się wnim mały lokalny browar, w którym można kupić regionalne piwo (które ja potem będę tachała na plecach). Niestety, tu nie można płacić kartą, więc idziemy w stronę rynku do bankomatu. Korzystam z okazji i robię kilka zdjęć. Teraz już pozostaje nam jechać do Nachodu: najpierw drogą nr 11, a później – 14.
Znowu postój na Rynku: Kofola, piwo bezalkoholowe, lody, zdjęcia. Przyglądamy się mieszkańcom. Obok nas w kawiarnianym ogródku siedzą Polacy. Wszak granica już niedaleko. Jednak czas wracać. Droga do Kudowy i Dusznik. Jutro czeka nas Szczeliniec i Polanica.
Kolejne jutro, 16 czerwca
Wyjeżdżamy dość późno, bo zapowiadane są opady deszczu. Staramy się tak jechać, by nie trafić na deszcz. Dodatkowo wieziemy dziś ubrania na przebranie, bo chcemy wejść na Szczeliniec. W Dusznikach, ze stacji benzynowej, skręcamy w ulicę Dworcową i jedziemy drogą na Łężyce. Droga przypomina raczej wykopaliska. Ale jakoś dajemy radę. Wyjeżdżamy na drogę nr 100 i teraz już na Karłów. Parkujemy na pierwszym parkingu po lewej stronie. Sympatyczny pan parkingowy pokazuje nam miejsce, w którym najlepiej postawić naszą „dziewczynkę”. Pozwala też zostawić kombinezony w przyczepie campingowej. Parking kosztuje 5 złotych, ale my zostawiamy 10 za życzliwość użyczenia przyczepy. Szlak na Szczeliniec to trasa spacerowa (tzn. dla nas, bo chodzimy również po górach i to naprawdę była łatwizna!). Na szczycie tłum turystów. Ponieważ Damian nie zwiedził trasy „skalnej”, wchodzimy na jej teren (wstępokoło 7 złotych, płatność gotówką). Rok wcześniej byliśmy w Adrszpachu – „skalnym mieście” po czeskiej stronie. Ale i nasze nie ustępuje mu miejsca, zwłaszcza jeśli chodzi o zejście do piekła.
- Czujesz się jak u siebie? – zapytał Damian z tym swoim demonicznym uśmiechem na twarzy.
- Prawie – odparowałam. – Piekło to raczej Twój dom.
Ech, te przygadywania na temat charakteru…
Trasa nie jest długa. Po jej przejściu schodzimy na parking. Po drodze fundujemy sobie kromala ze smalcem i ogórkiem. Potem ubieramy się w kombiki i jedziemy do Wambierzyc. Udaje nam się uciec przed ulewą, która goniła nas całą drogę. W miasteczku wchodzimy do bazyliki i wzbudzamy lekką sensację. Ale co tam.
Z Wambierzyc do Polanicy mkniemy drogą nr 388. I znowu piękne widoki, miejsca, w których warto się zatrzymać. My jednak jedziemy dalej. W Polanicy: kawa i ciasto. Tu już jest widoczny lans. Polanica to przecież znane miejsce uzdrowiskowe. Tam się bywa, a nie leczy. Już wiemy, że naszym celem jest Szczytna z zamkiem na wzgórzu. Dlatego jedziemy ulicą Wojska Polskiego w stronę Bystrej, a później Szczytnej. Wjeżdżamy na drogę nr 8 i zaraz na pierwszych światłach skręcamy w ulicę Leśną, a następnie Zamkową. Ta ostatnia poprowadzi nas na sam szczyt wzgórza (nomen omen nazwany Szczytnikiem), na którym znajduje się cel naszego przyjazdu – Zamek Leśna Skała. Zaraz przy małym parkingu można wejść na punkt widokowy na skałach i podziwiać panoramę nie tylko Szczytnej. Dla takich widoków warto jeździć na moto. Niestety, zamek można obejrzeć tylko z zewnątrz. Znajduje się w nim bowiem Dom Pomocy Społecznej prowadzony przez zakon jezuitów.
Nastał czas powrotu do Dusznik. Wieczorem idziemy na kolację do Czeskiej Hospody (na mapach google to jeszcze Restauracja Etiuda). Zamawiamy: ja – wędzony karczek w sosie chrzanowym z knedlikami, a Damian – kurczaka w sosie paprykowym z knedlikami. Zaskakuje mnie sposób podania herbaty: w kubku z siateczką na fusy, a cukier... w pucharku na lody. Robi się ciemno, więc jedziemy do naszej kwatery. Jutro wracamy już do domu. Szkoda.
Kolejne, kolejne jutro: 17 czerwca
No to wracamy. Teraz już naprawdę walka z pogodą. Po wczorajszej ponad 25-stopniowej temperaturze dziś mamy ok. 10-11 stopni. Ale jedziemy. Wracamy tą samą drogą. Zatrzymujemy się w Nysie, żeby coś zjeść. W restauracji McDonald’s skutecznie odstrasza nas tłok. Wybieramy więc pierogarnię tuż obok. Pierogi, naleśniki, herbata owocowa. A później kombinezony przeciwdeszczowe. Wracamy w deszczu. Ulewnym deszczu. Mój kombinezon nie jest przystosowany na slidery i buty sportowe – nie mogę nałożyć na nie nogawki. I powoli czuję, jak w środku butów tworzy się jezioro. Trudno. Dam radę. Gdy Damian hamuje na bramkach w Gliwicach, czuję, jak woda przelewa się w moich butach.
- To forma treningu – pociesza mnie Damian na jednym z parkingów na A4, gdzie zatrzymujemy się, aby wypić kawę i trochę odetchnąć. – Normalnie nie jeździlibyśmy w deszczu. A teraz nie ma wyjścia.
- Spokojnie, damy radę – zapewniam. – Tylko muszę poprosić ciotkę Basię, żeby wszyła mi zamki do nogawek.
Wśród stołujących się w barze kierowców tirów (i obsługi także) stanowimy centrum zainteresowania.
Przyjeżdżamy w końcu do Katowic. Parkujemy naszą „dziewczynę” w garażu. Nie zawiodła nas i tym razem. Dzielnie „szła” w deszczu. Kufry, plecak do wysuszenia. Przezornie ubrania spakowałam w reklamówki, tak więc nie przemokły.
Podsumowując, przejechaliśmy około 750 km, spaliliśmy 45 litrów benzyny. Nasza trasa obejmowała: Katowice – Duszniki – Zieleniec – Doboszów – Karliki – Czervena Voda – Żamberk – Nachod – Duszniki – Karłów – Wambierzyce – Polanica – Szczytna – Duszniki – Katowice.
Dolny Śląsk jest nie do opowiedzenia, a najzwyczajniej do zobaczenia. Na pewno wrócimy tu. Na moto, samochodem czy w jeszcze inny sposób. Ale wrócimy. Jeszcze tyle zostało do zobaczenia.
Autorzy: Sabina, Damian